Work&Travel w USA - pierwsze wrażenia


Te dwa miesiące pracy na campie jak na razie zapowiadają się naprawdę w porządku. Miałam dużo szczęścia - na moim campie są codzienne wieczorne wyjazdy do Walmartu albo do baru, day off raz w tygodniu, internet dla polish staff'u, a jeśli ma się szczęście i pracuje na housekeeping'u - niedługi dzień pracy. Nie wszyscy wyjeżdżający na work&travel do Stanów są tak ustawieni - rozmawiałam już z kilkoma osobami, które trafiły na naprawdę fatalny camp. Moja praca to *werble* sprzątanie toalet w domkach dla chłopców, którzy są nierzadko rozpuszczeni jak dziadowski bicz, ale ma to swoje plusy - żadnych długich włosów pod prysznicem, żadnych podpasek utopionych w kiblach, a jeśli się sprężę - cztery godzinki pracy i po sprawie. Obsikaną deskę jestem w stanie przeżyć, naprawdę. Drugi rodzaj pracy to przygotowywanie i roznoszenie posiłków, ale wiąże się to z koniecznością bycia dostępnym praktycznie przez cały dzień - posiłki są trzy razy dziennie, a sprzątanie tylko raz. No nie ma tutaj przyjemnej pracy, ale to jest wakacyjne work&travel, nie walczę tutaj o wpis do CV, tylko o przygodę xD




tym filmowym cudem jeździmy na wycieczki

Niemal codziennie przesiaduję na pomoście przy jeziorze, który jest dostępny tylko dla nas, staff'u, i czuję się jak w bajce *wzniośle*. W ogóle często mam wrażenie oderwania od rzeczywistości - jakbym grała w jakimś filmie. Może nie wtedy, gdy latam po domkach z miotłą, ale spacerując po campie, który rozbrzmiewa starymi rockowymi kawałkami (choć częściej słyszę Miley Cyrus), a dzieciaki grają w baseball albo wymyślają układy taneczne - jak najbardziej. Trochę szczegółów: w USA jestem przez agencję Camp Leaders, wyjazd kosztuje około 2000zł + wiza + wszystkie inne pierdółkowate wydatki, które ostatecznie dają sporą sumę. Za moją pracę na campie dostaję wynagrodzenie, ale przecież nikt nie przyjeżdża tutaj po to, żeby faktycznie zarobić pieniądze i raczej liczy się z tym, że albo wyjdzie na zero albo dołoży. Tak jak pisałam, przyjeżdża się po przygodę, super znajomych i mnóstwo podróży.




 minusy campu? jedzenie. strasznie dużo cukru, plastikowe owoce i warzywa, codziennie to samo. dlatego śniadanie w knajpce w pobliskim miasteczku było wielkim wydarzeniem.


wyjście z lasu, czyli wyjazd do baru


Z początku denerwowałam się, że nie mam pomysłu na żaden "projekt", który mogłabym tu zrealizować. Nie nakręcę filmu, vloga, nie zrobię serii zdjęć (nie można używać telefonów w zasięgu wzroku dzieci, teoretycznie są zakazane), nie namaluję obrazu, nie napiszę wierszy. No jak nic znów zmarnuję cały ten czas, wyjadę i szybko zapomnę o tym miejscu. Bo tak się u mnie często dzieje - wspomnienia błyskawicznie się zamazują. Zamiast szukać na siłę tego "projektu" czy jak to nazwać, postanowiłam kontynuować to, co zaczęłam w Polsce, czyli mocno skupić się na swoim rozwoju wewnętrznym, pogłębieniu kontaktu z samą sobą i po prostu - byciu. Kupiłam notes i codziennie piszę. Wychodzę sama na pomost, gapię się na wodę i drzewa, oddycham. Wsłuchuję się w swoją intuicję. Uczę się ufać swojej ścieżce i procesowi rozwoju, który czasami napawa mnie przerażeniem. Zagłębiam się w swoje uczucia i emocje, pozwalam im wypłynąć na powierzchnię. Powoli przerabiam różne problemy. Staram się być miłością. Postanowiłam, że to będzie mój projekt. Uczenie się siebie.


PS. na instagramie dużo, dużo więcej wszystkiego:







Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Niespokojny czas - jak poradzić sobie z gniewem?

Wolontariat w Birmie

Jak pomóc rodzinie żyć bardziej ekologicznie?