Wolontariat w Birmie
Dreszczyk emocji, który towarzyszył mojej pierwszej solo podróży
opadł nieco po pobycie w Tajlandii. Dojechałam, dałam radę, a w
nagrodę spędziłam trzy błogie tygodnie klikając w klawiaturkę
nad basenem, fotografując słonie i jeżdżąc na wycieczki. Kiedy
trzeba było ruszać dalej, tym razem na wolontariat z prawdziwego
zdarzenia, adrenalina wskoczyła na swoje miejsce. Ogarnianie trasy,
hosteli i dojazdów to było nic w porównaniu z tym, co czekało
mnie w Birmie, na co szykowałam się długo przed wyjazdem, a na co
i tak nie byłam przygotowana. Ten wolontariat to było najlepsze co
mogło mi się przydarzyć, ale też najbardziej wymagające
doświadczenie mojego życia. Nigdy nie byłam chowana pod kloszem,
wiem jak wygląda bieda, byłam wcześniej wolontariuszką w
miejscach, gdzie ludzie potrzebowali pomocy, ale tak czy inaczej,
chyba jednak trochę przytłoczyło mnie to miejsce. BARDZO polecam
taki wolontariat, ale jednocześnie chcę napisać szczerze jak się
z tym wszystkim czułam, bo to nie był tylko wspaniały samorozwój
i granie Matki Teresy, ale też dużo wychodzenia poza swoją strefę
komfortu i poznawania rzeczy, które były dla mnie totalnie obce. A
to męczy, naprawdę, zwłaszcza jak się nie jest na to
przygotowanym i nie zajmuje odpowiednio SOBĄ. Nikt się nie rozwija
siedząc w swojej bańce. Dlatego tak bardzo chciałabym tam kiedyś
wrócić śladem innych wolontariuszy, którzy wracają, by pomagać
i by się uczyć.
A nauczyć się można bardzo wiele. To miejsce to
głównie dwie rzeczy – pomaganie i medytacja. Na tych podstawach
10 lat temu Ashin Ottamathara zbudował
ten ośrodek
i do tej pory mu one przyświecają. Wyobraźcie
sobie ludzi śpiących jeden obok drugiego na skrawku ziemi, bez
budynków mieszkalnych, sanitariatów, załatwiający się gdzieś w
krzakach albo „pod siebie” i mnicha, który zaprasza więcej i
więcej ubogich, chorych, odrzuconych, i z całych sił wierzy w to,
że znajdą się ludzie dobrej woli, by pomagać. I się znajdują. W
przeciągu 10 lat to miejsce rozrosło się do rozmiarów małej
wioski, ze szpitalami (choć zupełnie innymi niż te, które znamy z
zachodu), budynkami mieszkalnymi, a nawet
małymi biznesami prowadzonymi przez lokalsów.
W każdym budynku tłoczą się ludzie, łóżko obok łóżka.
Chorzy psychicznie są zamknięci z dala od
reszty. Dosłownie zamknięci, w blaszanych klitkach, z nadzorującą
ich kobietą, która niechętnie wypuszcza ich na świeże powietrze.
Z krowami wyjadającymi śmieci z zepsutej śmieciarki, która i tak
była bardzo dużym wydatkiem. Z ulicznymi psami dosłownie wszędzie,
toczącymi nieustające walki o każdej porze dnia i nocy. Z
samochodem jeżdżącym po wiosce obwieszczającym śmierć posępną
melodią, do której psy przeraźliwie wyją. W porze deszczowej
przejeżdża tak nawet cztery razy dziennie. „umierają
wtedy na potęgę”, słyszę.
Można by
dużo mówić o rzeczach dziwnych, niezrozumiałych, smutnych,
obcych, ale tak naprawdę ThaBarWa Meditation Center w Thanlyin to
bardzo, bardzo szczęśliwe miejsce. Takie, w którym odzyskuje się
wiarę w ludzi, w dobro, w bezinteresowną
pomoc. W którym można zobaczyć ludzi dzielących się tym, co
mają, choć mają niewiele. W którym można poznać wolontariuszy,
którzy mają ogrom siły i miłości do drugiego człowieka, przy
których wstyd mi było nawet stać, bo czułam się jak typowy
milenials, który przyjeżdża w „egzotyczne miejsce”, rozgląda
się i mówi „aha, to tak wy tutaj żyjecie”. A oni nie zastanawiają się nad tym dlaczego to wygląda
tak, a nie inaczej, tylko robią swoje. Pomagają cały czas,
pomagają, a potem medytują i emanują ogromnym
spokojem (choć
okazuje się, że czasem też płaczą i
wtedy nie wiem co robić). I mam wrażenie, że posiedli jakąś
tajemną wiedzę, do której nie mam dostępu, bo za
mało jeszcze przeżyłam. Takich osób
było tam kilka, ale szczególnie jedna
chwyciła mnie za serce. Nie wiem jak w człowieku może się
zmieścić tyle dobra i empatii, ale chce mi się płakać jak o niej
myślę. To, co na pewno się we mnie
zmieniło to wybór wzorów do naśladowania i rzeczy, które mi
imponują.
Wolontariusz przyjeżdżający do ThaBarWa wcale
nie musi być wolontariuszem. To miejsce ma zasadę mówiącą, że
przyjmujemy wszystkich. Jeśli chcesz tylko przespać się i ruszyć
dalej to śmiało. Jeśli szukasz miejsca, w którym możesz zostać,
zostań. Każdy jest mile widziany i nikt nie jest do niczego
zmuszany. Nie musisz brać udziału w aktywnościach, możesz wybrać
jedną, możesz wybrać trzy. Na wolontariuszy czeka trzypiętrowy
dorm, oddzielne pokoje dla kobiet i
mężczyzn, osobne pomieszczenie do medytacji z mini biblioteczką
dobrze zaopatrzoną w lektury o buddyzmie. W moim pokoju znajdowało
się 10 łóżek, do tego moskitiery, bo komary bywały bezlitosne. W
łazienkach zimna woda, ale przy tych upałach było to nawet
przyjemne. Pająki, mrówki, robaczki, gekony i żaby w toaletach to
norma, a według buddyjskich zasad każde żywe stworzenie jest mile
widziane. Czasami pojawiały się inne żyjątka, np. szczur, który
zaskoczył mnie w łazience, gdy ledwo żywa poszłam umyć twarz o
piątej nad ranem przed zajęciami w kuchni. Co miałam zrobić?
Modliłam się tylko, żeby nie wylazł zza wiadra zanim na szybko
umyję zęby. Mieliśmy darmowe śniadanie i lunch z jałmużny od
mieszkańców miasta. Staraliśmy się nie wykorzystać wszystkiego i
to, co zostało z lunchu zanosiliśmy ludziom śpiącym na ulicy.
Zbiegali się do naszej małej skrzynki, ale nie każdemu udawało
się coś złapać. Na kolację się
zrzucaliśmy, bo szczęśliwie byli śmiałkowie chcący gotować dla
kilkudziesięciu osób. Mogliśmy też korzystać z dwóch
restauracji z naprawdę pysznym jedzeniem (frytki z jajkiem na
miękko, cu-do-wne), a przekąski kupować w małym sklepie albo od
ulicznych sprzedawców (najpyszniejsze pączki z koksem).
Pracy było dużo i była potrzebna dosłownie
wszędzie. Nikt nikomu za nic nie płacił,
czego na początku nie mogłam zrozumieć. Bo co jeśli nikt się nie
zgłosi do zmieniania pampersów kolejnego dnia? Czy poza
wolontariuszami nie powinno być chociaż
kilku pracowników, którzy byliby zobligowani do opieki nad
pacjentami szpitala? To moje niezrozumienie
buddyjskich zasad powodowało frustrację, a wszystko wytłumaczyła
mi prosto jedna z wolontariuszek: „jeśli
nikomu za nic nie płacisz to nie przyciągasz ludzi, którym zależy
tylko na zarabianiu, a ich energia i intencje są niedobre”. Dzięki
temu nikt nie pomaga, bo musi, tylko dlatego, że chce czynić dobro.
Lekarz dojeżdżający na wizyty też był wolontariuszem i
niemożliwym było, by leczył wszystkich pacjentów. Dlatego część
obowiązków wykonywaliśmy w ramach activity zwanego „patient
care” To było głównie czyszczenie ran, smarowanie ich maściami,
robienie zastrzyków. Niektórym pacjentom nie dało się za bardzo
pomóc, bo co można zrobić z całą czarną nogą? Na to maść nie
pomoże. Inni pacjenci byli wyjątkowo trudnymi przypadkami, jak na
przykład spider lady, kobieta z nienaturalnie powyginanym ciałem i
robakami w rozległych ranach. Wyjmowanie tych robaków bolało, a
codziennie gnieździły się tam nowe (wykluwały? Na prawdę nie
wiem skąd się tam brały).
Słowo „karma” i „good deeds” odmieniane
są tu przez wszystkie przypadki, a najwyżej punktowana czynność w
skali karmicznej, jak żartował jeden z wolontariuszy, to zmienianie
pampersów. Odbywało się raz dziennie, a
koordynatorka prosiła, żeby nie zużywać zbyt dużo wilgotnych
chusteczek, najlepiej dwie na osobę. Dwie chusteczki na dorosłego
człowieka, który nie ma słodkiej pupci niemowlaka, a i też
produkuje więcej… no wiecie. Tej reguły trochę nie dało się
przestrzegać, ale daje to mniej więcej obraz tego jak bardzo
potrzebne są donacje w takich miejscach. Nie powiem, żeby
przychodziło mi to lekko i przyjemnie, ale faktycznie było to chyba
najbardziej satysfakcjonujące zadanie. Kiedy pomagasz komuś tak
bezbronnemu, w tak podstawowej czynności, której sam nie może
wykonać to zaczynasz doceniać wszystko co sam masz i sam możesz
zrobić. A wdzięczność tej drugiej osoby, choć czasami nie
wyrażona bezpośrednio, jest widoczna w oczach, które przez moment
patrzą na ciebie i mówią.
Poza tym mieliśmy takie zadania jak mycie pacjentów, którzy nie
byli w stanie zrobić tego samodzielnie, fizjoterapia, pomaganie w
kuchni przy krojeniu warzyw (1,5h obierania jajek to chyba
najbardziej medytacyjna czynność, w jakiej brałam udział),
uczenie angielskiego w wiosce, uzupełnianie butelek wodą i
rozdawanie owoców. Moim ulubionym treningiem było bycie prywatnym
taksówkarzem pacjentów Rainbow Hospital. Kiedy musisz zrobić
kilkadziesiąt rundek po rampie, na trzecie piętro i z powrotem, z
grubym mnichem na wózku inwalidzkim to wyrabiasz sobie mięśnie,
poczucie humoru i charakter:) Dla komfortu pacjentów myliśmy ich w
wydzielonej części przed szpitalem, ale jakoś trzeba ich tam było
przetransportować. Niektórzy pacjenci po dostaniu wiadra z wodą,
mydła i gąbki, próbowali myć się sami, innym trzeba było pomóc,
wyrzucić pampersy, założyć nowe itd. Śmierdziało, razem z wodą
pod klapkami płynęła kupa, ale musicie mi wierzyć – czyści i
ładnie ubrani pacjenci dostawali jakby nowe życie. Poza tym
nieczęsto mam okazję umyć i ubrać stulatka, który już
kompletnie nie kontaktuje, ale kiedy zamiast obsikanych gaci dostaje
świeże spodnie obdarowuje mnie nikłym uśmiechem, który
sygnalizuje, że nie może już nic powiedzieć, ale CZUJE, że jest
już czysty. I tą godność trzeba w ludziach pielęgnować.
Wspomnę jeszcze o mojej ulubionej czynności, czyli fizjoterapii.
Większość z nas nie miała o niej najmniejszego pojęcia, a
uczyliśmy się na bieżąco, od siebie. Ja miałam szczęście, że
pierwszego dnia wolontariat odbywała też przemiła fizjoterapeutka,
która nauczyła mnie podstaw postępowania z osobami po udarze, ale
kolejnego dnia miałam już tę wiedzę przekazywać innym i sama
ćwiczyć z pacjentami. Trochę straszne, bo nie byłam pewna czy
robię to dobrze i gdzie jest ten złoty środek między za dużo
bólu, a za mało wysiłku. Po kilkudziesięciu minutach ćwiczeń,
pacjent który całe dnie leży na łóżku może wstać i wspierając
się na wolontariuszach przejść do balkonu i pooddychać świeżym
powietrzem. Moim najważniejszym pacjentem był młody mężczyzna po
wypadku motocyklowym, który od kilku miesięcy leżał bez ruchu.
Dopiero zaczynał rehabilitację, a ja miałam szczęście pomagać
mu na samym początku. Serce mi się łamało widząc jak wiele bólu
mu sprawiam próbując zgiąć nogę w kolanie na tyle, żeby
poćwiczyć siadanie. Taki był cel – nauczyć się siadać. Kilka
razy udało nam się go osiągnąć, ale ta pozycja byłą dla niego
bardzo wymagająca – całą minutę siedzenia spędzał z
zamkniętymi oczami, prawie bez kontaktu z rzeczywistością, a po
powrocie do pozycji leżącej przez kilkadziesiąt minut owładnięty
był bólem.
Rozpisałam się o poszczególnych aktywnościach, ale co robiliśmy
poza pomaganiem? Rano można było ćwiczyć jogę, którą zawsze
prowadził któryś z zaawansowanych w tym temacie wolontariuszy.
Prowadzona medytacja odbywała się trzy razy dziennie, a
indywidualnie w każdej chwili można było pójść na trzecie
piętro pod posąg Buddy. Poza tym sami wolontariusze mieli mnóstwo
pomysłów – medytacja w ruchu, terapia uzależnień, odrobaczanie
psów, zabieranie pacjentów do Pagody lub po prostu spędzanie z
nimi czasu. Raz na dwa tygodnie przyjeżdżał też czeski mnich,
żeby poprowadzić medytację i odpowiedzieć na pytania na temat
buddyzmu albo, well, życia. I tak z pełną powagą słuchałam
narzekania, że teraz to już nie ma tak dobrze jak kiedyś, że
zwłoki się paliło na stosach i można było spokojnie nad tymi
zwłokami medytować. Teraz to się trzeba tych zwłok naszukać. Na
szczęście są ludzie, którzy oddają swoje ciała właśnie pod
medytację dla mnichów. Jako kompletna ignorantka miałam wtedy
mindfuck, ale potem przypomniałam sobie, że jestem w kraju
buddyjskim, więc nie powinno mnie to ani trochę dziwić. I szczerze
mówiąc bardzo żałuję, że nie skorzystałam z sylwestrowej opcji
całonocnej medytacji na cmentarzu z mnichami i Birmańczykami. To
mogło być naprawdę super doświadczenie, mimo że nie
zrozumiałabym ani słowa z dharma talk.
Koniec opisówki, myśl podsumowująca:
Jeszcze
nigdy nie spotkałam się z taką życzliwością, wdzięcznością i
dobrocią. Żaden kraj nie dał mi tylu lekcji, żaden wolontariat
nie przetestował mnie na tylu polach, nigdy wcześniej nie odczułam
tylu sprzecznych emocji w tak krótkim czasie. Poznałam kobiety,
które nazywały mnie wnuczką i płakały, gdy wyjeżdżałam.
Poznałam ludzi, za którymi tęsknię. To, ile dobra tam
doświadczyłam ciężko w ogóle opisać. To, jak bardzo ludzie,
zwłaszcza starsi, potrzebują uwagi, uśmiechu, chwili potrzymania
za rękę jest niesamowite. I czasami to wystarczy. Modlę się, żeby
nigdy nie zapomnieć tych lekcji i zawsze umieć patrzeć na ludzi i na życie tak jak tam. Bardzo, bardzo doceniam miejsca, które dają mi inną perspektywę, przypominają o tym co jest ważne i pomagają się rozwijać.
Starałam się przedstawić wszystko w miarę obrazowo, zdjęć zbyt dużo nie robiłam, poza tym nie chciałam pokazywać tych "złych" rzeczy. W razie pytań, moje instagramowe DM są dla Was otwarte.
Komentarze
Prześlij komentarz